Odc. 90. Co byś powiedziała młodszej sobie – transkrypcja rozmowy.

with Brak komentarzy

Zapraszam Cię na rozmowę, w której z Kasią Wapras odpowiadamy na pytanie: co byś powiedziała młodszej sobie? I co chciałabyś wiedzieć wcześniej?

Przy okazji zachęcam Cię do dołączenia do naszych SPOTKAŃ. Szczegóły znajdziesz TUTAJ. 

Jeśli masz ochotę wesprzeć mnie w tworzeniu podcastu możesz to zrobić poprzez platformę PATRONITE, albo dzieląc się tym odcinkiem choć z jedną osobą. 

Zachęcam Cię też serdecznie do dzielenia się własnymi przemyśleniami w komentarzu na stronie odcinka lub na Instagramie. Jeśli chcesz być na bieżąco z nowymi odcinkami oraz terminami spotkań zachęcam Cię do zapisania się na listę TUTAJ. 


 

PRZECZYTAJ CAŁĄ ROZMOWĘ

MOŻESZ JĄ POBRAĆ JAKO PDF TUTAJ

ODCINKA WYSŁUCHASZ TUTAJ


Cześć, Kasia. Witam cię bardzo serdecznie.

Cześć, Agnieszka!

Fajnie cię znowu widzieć i słyszeć. Zaprosiłam cię do dzisiejszego tematu, który już gdzieś mi chodzi po głowie od jakiegoś czasu, bo jest to z jednej strony temat taki może nie tyle popularny, co jest stałym motywem, myślę, blogowych postów i wpisów, a teraz pewnie będzie, a może już jest – nie wiem, nie słucham tak dużo podcastów – w każdym razie pojawia się tutaj, czyli: „Co bym powiedziała młodszej sobie?”. Czasami to jest ubierane w taki list do młodszej siebie. Też zrodziło mi się takie pytanie – zaraz o tym porozmawiamy – czy to jest ten sam temat cały czas, czyli: „Co bym chciała wiedzieć, gdy byłam młodsza?”. I to jest taki wstęp, że ten temat właśnie teraz się pojawia w okolicy naszych urodzin – nie powiem, że wspólnych, ale my mamy urodziny w podobnym czasie – i pomyślałam, że to jest dobry moment nie tyle na podsumowania, co na nagranie takiego odcinka, a on będzie chyba ciekawszy, jak będzie w takiej naszej wspólnej rozmowie, a gdzieś tam potem te różne głosy Słuchaczek również na spotkaniach, na które oczywiście bardzo serdecznie Was wszystkie zapraszam, gdzieś na pewno wybrzmią. Więc myślę sobie, że odcinek wielowątkowy i chciałabym zacząć od tego, czy masz takie poczucie, że to są tożsame pytania, takie same?

Zdecydowanie to nie są takie same pytania, jak dla mnie. Oczywiście przygotowując się do tej rozmowy, zastanawiałam się właśnie nad tym, czy to jest to samo, czy nie, i stwierdziłam, że ja chyba nie chciałabym wiedzieć niektórych rzeczy… To nie jest tak, że nie chciałabym wiedzieć, tylko chciałabym powiedzieć młodszej sobie różne rzeczy. 

Przygotowałam się do tej rozmowy i mam tutaj, też spoglądam na te notatki i z jednej strony to jest to samo, a z drugiej strony mi się wydaje, że to jest, co bym chciała powiedzieć młodszej sobie i jest to takim występowaniem w roli matki do takiego wewnętrznego dziecka czy do takiej młodszej wersji siebie. To jest takie, z taką matczyną energią, nazwijmy to, a nie z radami i gotowym listem: „Zrób jednak to, a nie tamto”, co jest takie trochę zaklęte w tym „co bym chciała wiedzieć wcześniej”. Chociaż ja na przykład chciałabym wiedzieć wcześniej.

No bo to jest trochę takie wróżkarstwo – jakbym wiedziała wcześniej, to bym nie zrobiła tego błędu albo tamtego błędu.

Ale powiem ci, czytam teraz fenomenalną książkę „4 3 2 1” Paula Austera – to jest powieść, bardzo duża powieść, jestem teraz w połowie i mam nadzieję, że to nie będzie zepsucie radości czytania osobom, które są przed tym – ona jest napisana w taki sposób, że pokazuje mniej więcej równolegle cztery różne warianty życia tego samego bohatera od dziecka. I to było takie niespodziewane, bo ten wątek dopiero się ujawnia, że gdy czytasz cztery pierwsze odcinki i zaczynasz kapować, że on przerywa w pewnym momencie i wchodzi od nowa w tę historię, tylko niektóre warianty się zmieniają – to jest nadal ta sama osoba, ale żyje inaczej, myśli inaczej, działa inaczej. Ja nie wiem, jak to się rozwinie, bo jestem na etapie nastoletnim. Niektóre wątki się pojawiają, ale w różnych wariantach, niektóre osoby inaczej reagują z nim i to właśnie z jednej strony dotyka tego wątku, co mówisz, wróżkarstwa, że z jakiegoś powodu nie wiedziałaś tego. A z drugiej strony mam w sobie czasem taki żal, gdybym, nie wiem, poszła wcześniej na terapię, to moje życie potoczyłoby się inaczej i może chciałabym to wiedzieć, bo widzę, jak mam w sobie nie tyle taką zazdrość niemiłą do takich, nazwijmy to, młodszych postaci, influencerek, osób z Internetu – takich młodszych, wiesz, trzydziestoletnich, nazwijmy – co takie poczucie, że zazdroszczę dziewczynom, że wcześniej odkrywają te rzeczy.

No ale, jak sobie myślę, że jakby my nie byłyśmy na tym etapie, do niektórych rzeczy trzeba dojrzeć. Te dziewczyny, które są od nas młodsze, żyją w innych czasach albo w innych czasach się wychowywały jako dzieci. To też miały inny start w ogóle.

Myślisz? No nie, mi się wydaje właśnie, że te inne czasy to jest po prostu inna narracja, że za naszych czasów obalaniem tabu było to całe mówienie o seksualności, ukazywanie seksualności. Teraz jakby mam wrażenie, że zaczynamy mówić o życiu wewnętrznym, o tym, że być może nie ma czegoś takiego jak norma zdrowia psychicznego – może już tu ktoś się oburzy. Ale z drugiej strony obalamy te normy, które gdzieś tam ukuliśmy w jakiś sposób i postawiliśmy daleko. Więc trochę zazdroszczę tym osobom, bo „mamusia już drugiej młodości nie będzie miała” – że tak zacytuję z „Dnia świra” – „Mamusia swoją młodość już miała i drugiej mieć nie będzie”.

No tak. Ale jak rozmawiałaś o tym w tej rozmowie o traumach, że jesteśmy taką trochę jakby kalką tych poprzednich pokoleń, naszych rodziców. Tylko że te dziewczyny, które są, powiedzmy, piętnaście lat młodsze od nas, wchodzą teraz w dorosłość…

Nie, no pięć lat młodsze, myślę o tych pięć lat młodszych – to nie jest tak dużo.

No dobrze. Ja myślę o takich, co są dziesięć lat młodsze, że one już mają innych rodziców, że ta kaleczka się troszkę odkleiła może od tych rodziców bardziej niż od naszych i może to już pokazuje, że idziemy w inną stronę jako społeczeństwo i dlatego one są inne. Ale ja im też zazdroszczę – żeby nie było.

Ale, wiesz, i tutaj też dotykamy tematu, zanim przejdziemy do odpowiedzi na te tytułowe pytanie, żeby nie było, że zgubimy ten wątek – on będzie, bo jesteśmy przygotowane i mamy cały plan rozmowy – uspokajam wszystkie Słuchaczki, które wiedzą, jak łatwo popaść z dygresji w dygresję. Ale właśnie myślę sobie, że tutaj też dotkniemy trochę rozmowy o wieku. Bo ja wiem, bo poznałam trochę Słuchaczek, i wiem, że ta rozpiętość jest też taka spokojnie plus minus dziesięcio-, piętnastoletnia między nami i na pewno łączy nas taka ciekawość siebie, świata. Myślę, że też intelekt, empatia, pewna wrażliwość. Natomiast myślę sobie, że z jednej strony wchodzimy tutaj na grząski grunt mówienia o tym wieku, bo może młodsze dziewczyny będą trochę tak na przykład się przysłuchiwać i myśleć, może sobie coś z tego wezmą lub nie. W ogóle, czy da się coś wziąć, czy nie? Może jakbyśmy słuchały naszych rodziców, to też byśmy niektórych błędów nie popełniały. Ale pewne byśmy popełniły, bo by się to społeczeństwo nie zmieniało. A z drugiej strony wiem, że są też Słuchaczki czterdziestoparoletnie i wiem, że mogą na przykład słuchać nas z takim, nie wiem, pobłażaniem, albo takim poczuciem, że one wiedzą coś tam jeszcze dalej. No bo ja nawet, patrząc na siebie pięć lat temu, byłam zupełnie inną osobą. Więc z jednej strony – tak chciałabym tutaj nakreślić – że otwieramy tutaj taką rozmowę, taką być może przekazywania sobie nawzajem, czy jakiegoś odpuszczania samym sobie jakichś takich rzeczy, a z drugiej strony też ten wiek gdzieś nas tak jakoś definiuje. Czy nie?

Pewnie trochę tak, chociaż ja cały czas myślę, że mam dwadzieścia trzy lata. Tak się zatrzymałam. 

Tak?

Tak. Chociaż skończę trzydzieści osiem. Zdradzę się – skończę trzydzieści osiem w przyszłym tygodniu, a mam wrażenie, że mam dwadzieścia trzy. Nie dość tego – mój mąż jest o siedem lat starszy ode mnie i też mam wrażenie, że ma dwadzieścia trzy lata, więc coś mi się zatrzymało. Ale chciałam wrócić do tego, co mówisz, że ja lubię słuchać takich historii dziewczyn, i młodszych, i starszych, bo ja się z nich uczę mimo wszystko, albo przynajmniej zaczynam inaczej rozumieć osobę, która siedzi naprzeciwko mnie i opowiada mi swoją historię.

No, ja też bardzo lubię, tylko właśnie chciałam tak to powiedzieć, że no właśnie gdzieś tam otwieramy tymi historiami, które się pojawią, jakieś takie szersze zaproszenie do dzielenia się swoimi historiami, a nie z takiego punktu, że my tu już… No ja trzydzieści sześć lat teraz kończę, a nie wiem, na jakim wieku się zatrzymamy. Nie wiem, bo ja mam taki dziwny… Nie, chyba się zatrzymałam na tych trzydziestu latach, trzydziestu jeden, dwóch, trzech. No, gdzieś tam się usadowiłam. To było takie… No ale właśnie widzisz, czy to było takie jeszcze wszystko przede mną, jak sobie patrzę z lotu ptaka, to w ogóle nie miałam tej świadomości i to chyba mnie tak najbardziej boli i tutaj wejdę w to, że tak ogólnie jakbym chciała sobie coś powiedzieć, to: „Ciesz się życiem, póki możesz”. Taki banał, ale właśnie wiesz, o co chodzi. Nawet jakiś czas temu na Instagramie na story wrzuciłam z „Przekroju” chyba taką grafikę, tam, gdzie siedzi taki starszy mężczyzna i coś tam mówi sobie, że: „O, kiedy byłem młody, te dwadzieścia lat temu…”, a ma sześćdziesiąt, „to były czasy…”, czy coś takiego. I że to jest kwestia perspektywy.

Moja babcia, która miała osiemdziesiąt parę lat, zawsze mówiła: „O, umarł mój sąsiad, a taki młody człowiek był – siedemdziesiąt dwa lata”. To była jej perspektywa. 

I to się cały czas zmienia. Chyba z nami rośnie ta perspektywa po prostu. 

Chyba tak.

Więc to jest fajne, mieć taką też rosnącą z nami perspektywę, a nie tak się zastać gdzieś w tych normach społecznych, że dwadzieścia, trzydzieści to taka osoba i do tego się przyklejają takie przekonania, że wypada, nie wypada. A po czterdziestce nie wypada, nie wiem, łokci odsłaniać.

Nosić kolorowych rajstop…

No i to wszystko. Więc myślę sobie o takich rzeczach, że tutaj ten wiek jest dla nas niebezpieczny, nie?

Ja właśnie chyba sobie zawsze mało robiłam z tych norm, co wypada, a co nie wypada dla starszej osoby.

No bo masz ciągle dwadzieścia trzy lata.

No bo mam ciągle dwadzieścia trzy lata i noszę kolorowe spódnice w… co ostatnio miałam? W Wikinków i kolorowe rajstopy. Aczkolwiek miałam taki moment kiedyś, jak uczyłam studentów na uczelni, to się zastanawiałam, czy jeżeli już zostanę tym doktorem, to czy będę mogła nosić kolorowe rajstopy na wykłady, czy nie. To był mój największy problem.

W sumie rozumiem. Tak sobie pomyślałam, że jak już byś była tym doktorem i miała ten tytuł, to byś mogła nosić, co byś chciała, bo im wyższy tytuł, tym mniej ci mogą naskoczyć, bo jakby najpierw wchodzi twój tytuł, a potem ty i oni przymierzają jakby te normy do tego tytułu, tak?

Tak. Aczkolwiek jeden z moich profesorów tak się ubierał bardzo na luzie, aż w końcu był wezwany do dziekana na dywanik i powiedziano mu, że niestety, ale nie może wyglądać tak jak studenci i proszę bardzo zakładać białą koszulę i krawat – ubierać się stosownie do tytułu. Ale to była angielska uczelnia…

Tytularze pilnowali tego swojego tytułowego gruntu.

Tak, tak. To była angielska uczelnia, więc może też inne normy są…

No oni pewnie, no są okuci w te takie jeszcze starodawne, nazwijmy to, w wielu miejscach chyba tradycje.

No, mam prawo nosić taką wielką togę i fikuśną czapkę 😊. Ale zbaczamy teraz z tematu zupełnie, więc wróćmy, wróćmy. 

Zbaczamy mocno, więc, dobra, przejdźmy przez te kilka naszych etapów i tak sobie w tamtych momentach powiedzmy to, co byśmy chciały sobie powiedzieć. Zaczniemy od podstawówki. Ja chciałam zacząć, bo jednak, wiesz, takiemu dzidziusiowi… Wiesz, co ja myślę o dzidziusiach 😊. Ale jakbyś chciała tu jeszcze zahaczyć o tego dzidziusia, to dawaj.

Że mam zacząć od siebie w podstawówce? To chyba bym jej powiedziała… No widzisz, ja bym była taką mentorką dla siebie w podstawówce i powiedziałabym jej, że taka, jaka jesteś, jest ok i nie musisz się za bardzo starać. Ja miałam jako dziecko taką potrzebę zaimponowania innym i próbowałam, nie wiem, że jakoś ładnie rysuję albo dobre oceny – to się też wiąże z tym, jak byłam wychowywana. Ale miałam w sobie przez to napięcie przez cały czas, że muszę coś robić, coś osiągać i chciałabym tej małej powiedzieć, że jest super, jesteś boska, nie musisz się zmieniać. To bym jej powiedziała na pewno. I chyba to, że nie wszyscy muszą mnie lubić. To bym też jej powiedziała na pewno. Z przedszkola jest też takie coś, że się wtedy walczyło bardziej między dziećmi. W ogóle były takie niesnaski i się wtedy też przejmowałam, że ktoś chce się ze mną pokłóć i to takie niedobre było, że tak nie można. I chyba bym bardziej powiedziała, że ok, jak mnie nie lubi, to nie lubi.

A widzisz. To mój mąż zawsze mówi mojej córce: „Nie wszyscy muszą cię lubić i nie wszystkich ty musisz lubić. Pamiętaj o tym”. I ja wtedy staram się po prostu nie wtrącać, bo jest to poza moją, nie wiem nawet, czy strefą komfortu, czy strefą moich wartości, bo ja jednak… Jakby nie wyznaję zasady, że wszyscy muszą się lubić, bo uważam, że fajnie, gdyby każdy wiedział, co i kogo lubi i tam lgnął, i wtedy ktoś może powiedzieć o tych bańkach, ale myślę… Jednak mam w sobie taką… Jedną z moich wartości jest taki komfort, że im milej, im częściej milej, tym lepiej. Ale tak naturalnie milej. Nie tak właśnie, że teraz ja muszę się dopasować.

Mocno się odnajduję w tym, co powiedziałaś i zajrzę tu do tych swoich notatek, bo ja sobie zapisałam… A widzisz, ja tu jednak chyba będę występować od tej drugiej strony, czyli co chciałabym wiedzieć. O, widzisz. Jest mi to jakoś takie bliższe. „Słuchaj siebie. To, co czujesz, jest ważne, choć straci swoją wagę”. Czyli chciałabym mieć taką świadomość emocji, którą nabyłam dopiero kilka lat temu i w ogóle takiego otwarcia się na emocje i takiego, jak też sobie zapisałam właśnie, „zamiast złości, to ćwicz niezgodę i bunt”. Czyli zamiast tego wewnętrznego złoszczenia się, które we mnie pewnie się przeradzało w takie bóle głowy. Bo ja bardzo dobrze pamiętam taki dzień – jeszcze spałam u babci, więc musiałam mieć pięć, sześć lat; byłam bardzo mała – i to był dzień, od którego codziennie zaczęła mnie boleć głowa. I jako małe dziecko po prostu miałam z tym problem i zaczęłam o tym mówić rodzicom, że boli mnie głowa, boli mnie głowa. I potem zaczęłam chodzić po lekarzach – a może zatoki, a może coś, a może alergia – potem mi te wszystkie testy alergiczne zaczęli robić, więc ja mam też taką lekkomyślność może do tych alergii pokarmowych, bo mi w tych testach wychodziło, że jestem absolutnie na wszystko uczulona. Jednego dnia przyszłam i zrobili mi cały set tych testów i powiedzieli: „To niech teraz pani wykluczy jajka, drób, pszenicę”. No dobra. Trzymałam się tego przez miesiąc, wróciłam, następne testy: „O nie, wie pani co, nie, nie, żyto jeszcze gorzej, wołowina jeszcze gorzej”. I sobie pomyślałam, to co ja mam w ogóle jeść?

Energię światła.

Diagnoza w końcu stanęła na tym, że to jest okres dojrzewania i mi przejdzie, jak dojrzeję. Być może. Bo być może właśnie chodziło o tę dojrzałość emocjonalną, tylko nikt tego wtedy tak nie nazwał. Ale jeszcze w Irlandii jak byłam na terapii, to poznałam tę ideę tego, że każdy ma ten taki swój punkt kresowy tych emocji i albo dochodzi do tak zwanego coming outu, że one wybuchają na zewnątrz, albo dochodzi do implozji do wewnątrz, jakby one uderzają w jakiś punkt u ciebie w ciele.

Ciekawe.

I ten terapeuta tłumaczył mi, że miał osobę z chronicznym bólem nogi, jakimś takim przebadanym, i tam nic nie było. No i właśnie wyszło, że to były te emocje. A był to terapeuta w nurcie poznawczo-behawioralnym, muszę tu podkreślić, o którym mówię, że nie do końca za nim przepadam, ale te idee tam to, wiesz, nie był jakiś Hiller z brodą, tylko polski psycholog w Dublinie i taki opierający się na bardzo konkretnych metodach i wręcz badaniach. Więc wtedy dopiero zaczęłam sobie łączyć, że właśnie ja mam te implozje tych wszystkich emocji, tej złości, z którą się borykałam przez całe życie, tego takiego niewypowiedzianego, niewyciągniętego na światło dzienne buntu, który gdzieś tam potem się przewijał przez lata z moimi rodzicami, czy z moim tatą właściwie, gdzie kiedy mój tata zmarł, z tym buntem niewiele było co zrobić.  Teraz dopiero sobie otwieram te rzeczy na terapii. Ale myślę sobie, że już gdzieś tam w czasie podstawówki, i tej szkoły, i tego przypasowywania się, i ukrywania tego, co się myśli właśnie kosztem tego, żeby mieć dobre oceny, żeby się zmusić do tego, żeby we wszystkim być dobrym, żeby się dostosowywać. Dokładnie to, co nazwałaś – to napięcie zaczynało rosnąć, więc gdybym chociaż miała tą świadomość emocjonalną i taką umiejętność, czy kogoś, kto by mnie w tym prowadził, czy chociażby pokazywał, to myślę, że to już by było tzw. life changing.

No ale dobra, to byłby inny temat. Tu się zastanowiłam, trochę zamyśliłam się, czy to jest w ogóle możliwe. Bo może jest tak, że są takie rzeczy, które człowiek musi rozwinąć w sobie. Tę taką dojrzałość emocjonalną się jakoś rozwija. To nie jest tak, że to się zna. Mówisz, jak byśmy miały może obok siebie takich ludzi, którzy by nas poprowadzili w tym, to by było łatwiej. Może.

Byłoby łatwiej, bo myślę sobie o tym cierpieniu, które mi towarzyszyło przez dużą część mojego życia, również fizycznemu cierpieniu. Wiesz, są te wszystkie książki, metody self-regulacja i tak dalej – przecież to wszystko jakby uczy towarzyszeniu dziecku w emocjach, a nie takim banowaniu: nie jestem w stanie unieść twojej złości, nie możesz się złościć; złość piękności szkodzi; dziewczynki się nie złoszczą. I wiesz, jesteś wrażliwą małą dziewczynką – to w ogóle o kobiecości, o kobietach będziemy rozmawiać w kolejnym odcinku – i nagle to po prostu masz ochotę się wściec, no ale „złość piękności szkodzi”, no to chociaż chcesz być mądra, skoro już nie będziesz piękna, bo tak się złościsz. Ale żeby być mądrą, to musisz po prostu siedzieć i wchodzić w to wszystko, ćwiczyć pisanie liter ładnych, bo dostałaś czwórkę, a nie piątkę jak twoja koleżanka na koniec roku i w ogóle to jest tragedia dla twoich rodziców.

No tak, no tak.

No.

À propos jeszcze takich podstawówkowych rzeczy, to jak myślę sobie o mojej córce i ja strasznie jej tego zazdroszczę, że ma taką radość w odkrywaniu, co potrafi jej ciało. I to bym chciała wiedzieć, że to można robić i że można… W podstawówce bardzo bym chciała wiedzieć, że biegać trzeba się nauczyć. Bo u nas było tak, że był WF, jak wszędzie, i pani od czasu do czasu urządzała bieg na oceny i trzeba było przebiec  półtora kilometra i w zależności od tego, który człowiek przybiegał, taką dostawał ocenę. Ja przybiegałam zawsze przedostatnia. Z wielką kolką i ledwo oddychająca i cała czerwona przez następne trzy dni. I dopiero potem, jak już miałam dwadzieścia parę lat, jak zaczęłam w Anglii biegać, to dopiero dowiedziałam się, że jest coś takiego jak marszobieg, że to nie można tak biec sprintem przez półtora kilometra, że trzeba oddychać odpowiednio. Nic o tym nie wiedziałam w podstawówce i uważam, że byłoby fajnie wiedzieć, bo też uchroniłoby mnie to przed kompleksami i taką niechęcią do ruchu w ogóle. Bo ja wtedy stwierdziłam: „OK, no to ja się nie nadaję do zadań fizycznych” i skupiłam się tylko na nauce takiej mentalnej. No właśnie, a gdybym się dowiedziała, że to jest wszystko też umiejętność, coś, czego się można nauczyć, no to by było inaczej.

To jest prawda. To też bym chciała wiedzieć. Bo widzisz, jakoś tak, nie wiem, może ci nasi wuefiści byli, przepraszam bardzo, do bani, bo niby tam próbowali przemycić jakieś takie elementy, pamiętam, uczenia się dwutaktu na przykład.

Dwutakt – nienawidziłam. Dwutakt najgorszy…

Ja też nienawidziłam, bo nie rozumiałam, co ci ludzie ze mną robią. Jakby dlaczego ja teraz, jak są biegi, no to leć, biegnij, oceny zaraz, wyścigi rzędu. Jakby cały ten WF był oparty na ciągłym rywalizowaniu tak naprawdę. On się kręcił wokół rywalizacji i to było dla mnie mega stresujące, tego nie cierpiałam, zwłaszcza że wiedziałam, że tutaj nie mam warunków, żeby być pierwsza. Na matematyce, jak liczyliśmy, to raczej wszystko się opierało na budowaniu tych fundamentów – jak się uczyliśmy pisać, uczyliśmy się pisać, to nie było tak, że przyszliśmy do klasy i ktoś powiedział: „Kartkówka z liter”, po prostu, bo są wszędzie. 

Piszemy esej.

A tutaj jakby… Dokładnie. Tylko było po prostu po kolei, na czynniki pierwsze, ktoś nam tłumaczył, uczymy się równania takiego, a potem z jedną niewiadomą, a potem z dwoma niewiadomymi, a to takie metody – coś tam gdzieś miało swoją logikę, a na tym WF-ie nie miało żadnej.

To fakt.

Bo albo było takie: biegamy w kółko jak głupi, to była tak zwana rozgrzewka, niby w coś gramy, albo po prostu dostajemy jakieś oceny z czegoś. Ktoś może pokazuje – jak już ten wymyk na drążku, to ktoś łaskawie pokazał, jak to się robi. Ale co? Pokazał raz i już ćwiczymy po jednym razie, jak jest tam trzydzieści osób do jednego drążka. Ktoś może potrzebowałby, nie wiem, dłużej poćwiczyć, a ktoś krócej. No i to, co mówisz. A dzisiaj oceny, biegi na oceny, bo każdy, kto ma dwie nogi, to pobiegnie przed siebie, nie?

No tak.

No, tej świadomości, tego ruchu, tego, że ruch może być przyjemnością, że każdy może sobie znaleźć jakąś swoją formę ruchu, że nie wszystko może ci odpowiadać, że ruch się nie kojarzy z rywalizowaniem z innymi.

I że to można właśnie użyć do takiego dbania o siebie i że to jest ważne dla twojej psychiki i emocji, że może być po prostu miło, że to jest coś, co można robić dla siebie, a nie tylko dla ocen, byłoby wspaniale wiedzieć.

No, byłoby.

No dobrze, to przejdźmy do liceum.

Do liceum, no. Mam tutaj zapisane: „Trudny okres”. 

A ja tu mam napisane, że kazałbym sobie więcej rysować, nawet brzydko, i mieć gorsze oceny 😊.

Ale to jest niesamowite. Wiesz, co ja mam napisane? „Idź za tym, co cię wciąga – pisz więcej i czytaj więcej”. 

Pasje.

Czyli gdzieś mamy tę świadomość, że te nasze potencjalne pasje zostały właśnie, nie wiem, no nie powiem zmarnowane, ale to był ten czas na to. 

Przez to, że ten system szkolny był taki, że trzeba było coś osiągać, więc ja się przygotowywałam na egzaminy wstępne na Akademię Sztuk Pięknych i tam trzeba było zawsze takie rysunki na kartkach 50 na 70 i to miały być martwe natury. Więc człowiek po prostu rąbał te martwe natury na akord. Ale mi brakowało bardziej takiego luzu w rysowaniu. Ja powinnam była wtedy – teraz już wiem – że powinnam była wtedy więcej rysować na małym formacie, dużo takich nawet brzydkich rzeczy, żeby się nie bać rysować różne rzeczy. A to by mi bardzo pomogło – taki luz właśnie w głowie i w ręku. No ale przez to, że było tak, że trzeba było zdać maturę dobrze, zdobyć jakąś ilość punktów, nie wiem, co jeszcze. I tak sobie teraz myślę, że właściwie po co mi to było? Nie wiem.

No, ja mam to samo. Właśnie mam tutaj zapisanie: „Idź na studia, jakie chcesz”. Że idź za tym, co cię interesuje. Gdybym wiedziała, że mogę iść za tym, co mnie interesuje. I właśnie to u mnie z tym pisaniem… Dużo pisałam. Te moje wypracowania one były bardzo dobrze oceniane, ale z drugiej strony nie miałam takiej świadomości, że jak ma się pomysł, to warto pisać te opowiadania, coś tam. Tylko pisałam dziennik. Gdzieś to było. Myślę sobie, że te moje dzienniki, czy moje zapiski były czymś, co, gdybym żyła te kilka lat później, były po prostu blogiem na przykład, takim jak już część tych młodszych dziewczyn, nawet o te sześć lat, po prostu naturalnie wykorzystywało. No, że można się skupić na tym, czego się chce i naturalnie odpuścić te właśnie inne rzeczy. A też miałam to takie poczucie, że matura – chociaż to jest taka iluzja, bo myśmy, jeśli dobrze pamiętam, jeśli nie, to mnie popraw, byłyśmy jeszcze w tym systemie, że na studia był egzaminy wstępne, więc maturę oczywiście trzeba było mieć zdaną, ale przecież, nie wiem jak u ciebie, ale jak ja byłam, to nie było nawet matury z matematyki obligatoryjnej.

Chyba nie, ale u mnie było tak, że te oceny z matury trzeba było też złożyć. Oni patrzyli na to, jakie się ma oceny i potem dawali punkty za to. 

No tak, ale zobacz, to pomimo wszystko to ta matura wtedy była jeszcze osadzona o te kilka przedmiotów, nie?

No tak. Ale ja chyba byłam jakimś rocznikiem próbnym tej nowej matury, bo ja tam mogłam sobie wybrać nawet historię sztuki jako temat, jako przedmiot na ustną maturę. Tej historii sztuki w ogóle nie miałam w programie mojego liceum, bo ja byłam w klasie matematyczno-fizycznej i ja się sama przygotowywałam i sama uczyłam, nie miałam żadnego nauczyciela i ja sama się przygotowałam do tego egzaminu. I to było możliwe. To był jakiś taki dziwny rocznik próbny, czy jakiś pilotażowy, kto to tam wie. I że coś z tego się liczyło do tej matury, czyli coś tam wybierałam z tego, co mi się podobało, ale z drugiej strony też myślę, że właściwie to też chyba nie ma znaczenia, co się tak naprawdę wybierze, wtedy ma się takie poczucie takiej, że o jeny, teraz muszę podjąć decyzję na całe życie, jakie studia zacznę. To jest takie ciężkie.

Wtedy to tak było, to prawda. Ale z drugiej strony myślę sobie, że to jednak gdzieś było podszyte jakimiś oczekiwaniami w domu.

Może.

Że akurat ten system był tak skonstruowany, że nie wiem… tak sobie myślę, że miałam takiego chłopaka, w którym się kochałam i on był taki właśnie, widzisz, on emanował tym takim olewactwem i buntem. On był świetny z fizyki, świetny z matematyki, a jak dostał tam z czegoś innego jedynkę, to wzruszył ramionami. A ja po prostu właśnie też musiałam ze wszystkiego, i z biologii, i z tego, i z tamtego. Nawet nie przyszła mi do głowy taka myśl, że można by się trochę nauczyć, na trójkę, tak trochę tylko.

Nie, mi też nie.

W ogóle tak sobie teraz myślę, że tak abstrakcyjnie zawsze cały wysiłek, cała para, na każdy sprawdzian szła w to maksimum po prostu. Na cholerę mi ono.

Ja chyba się bałam, że na przykład, że nie wiem, ile to znaczy „na trójkę”, bo ja się zawsze uczyłam na tę piątkę, wiesz.

No ja też, ale dopiero wczoraj sobie pomyślałam, przypominając sobie jeden z egzaminów ze studiów, na który poszłam, bo mnie koledzy namówili i powiedzieli: „Choć, pójdziemy na przedtermin”. Powiedzieli to o 15, a przedtermin był następnego dnia o 15. I pomyślałam sobie – to było z gospodarki krajów Europy Wschodniej – i to moje przerażenie właśnie skonfrontowania się z tym, że piątki nie będzie. I ten egzamin ustny, gdzie siedziałam właśnie z tymi dwoma kolegami po prawej i po lewej, i ta moja autentyczna kompromitacja, w której pomyliłam tak zwany Land-Lease Act, czyli porozumienie wypracowane i podpisane, z człowiekiem, i zaczęłam mówić o niejakim Land-Lease Actcie, który dokonał tego i owego, i uratowało mnie tylko i wyłącznie to, że w tym momencie wszedł do sali ktoś, kto chciał coś od wykładowcy, on się obrócił, a kolega spojrzał i powiedział: „To nie był człowiek, Aga. Po wojnie, ten i ten rok”. No, nie powtórzę Wam dokładnie, no bo nie inwestigowałam już potem, bo poprzestałam na tym, że nie był to człowiek, ale właśnie koniec końców jest taki, że: „Pani dostaje czwórkę z dużym minusem, a panowie trzy plus”.

Żartujesz?

Nie, nie żartuję. Wykładowca miał dużą słabość do kobiet. Jak to nawet opowiadałam mojemu mężowi, to powiedział: „No to co, warto było podjąć ryzyko?”. I pomyślałam sobie wtedy, że nigdy o tym tak nie myślałam, że jednak ugrałam swoje – nie poszłam po tę piątkę, nie zgłębiłam całej gospodarki krajów Europy Wschodniej, która powiedzmy…

Mało cię interesowała.

Mało mnie interesowała i to raczej nie jest wiedza, która pokazuje jakieś success story, tyle mogę o tym powiedzieć, nawet przy tych Land-Lease Actach. No, taka świadomość właśnie, to chyba już od podstawówki się ciągnęło nawet, taka świadomość, że – teraz to się nazywa perfekcjonizmem. Ale wiesz, ja trochę się najeżam, jak słyszę perfekcjonizm, bo mam wrażenie, że ono stało się już takim słowem-wytrychem, kiedy gdzieś rozmawiamy o jakimś problemie, chcemy go zgłębić, chcemy zrozumieć, jak te mechanizmy u nas działają i ktoś nagle przychodzi z taką pieczątką „perfekcjonizm”. Nie, no wiesz, nie, wcale nie. Tak było i tak ciągle jest, to cały czas jest, to ma mega korzenie i nie wystarczy przybić pieczątki: „perfekcjonizm jest zły”. 

No nie, ale też nie jest jednoznacznie zły. Spójrzmy prawdzie w oczy. 

No właśnie. Te piątki też cieszyły.

Też cieszyły, ale w niektórych rejonach życia perfekcjonizm jest świetny. Weźmy na przykład mojego męża, który jest konserwatorem zabytków i on musi perfekcyjnie pędzelkiem „zerówką” zrobić retusz jakichś tam małych detali, no i o to tam chodzi w tej pracy, tak? W tym perfekcjonizmie chodzi o to, czy to cię blokuje i czy przeszkadza też innym. Czyli, jeżeli nie niszczysz kogoś i siebie.

Wiem, wiem, tylko chodzi mi o to, że pod tym słowem są zaszyte jakieś lęki, jakieś struktury emocji i nie wystarczy nazwać tego: „Perfekcjonizm jest zły”. Bo on ma jakieś takie korzenie, które, wiesz, trzeba pogłębić, przynajmniej ja w to wierzę, trzeba głębiej poszukać.

No dobra, odchodzimy trochę, ale znowu też nie odchodzimy. Idziemy na studia, bo się jednak na te studia dostałyśmy obie, tak?

Co ciekawe, akurat z tych egzaminów wstępnych, ja zdawałam do Warszawy, do Poznania, do Torunia i Częstochowy. I w Toruniu był taki ostatni…

Same, bym chciała powiedzieć, sanktuaria. Czyżbyś chciała zostać zakonnicą i zastanawiałaś się nad ośrodkiem toruńskim a częstochowskim? 😊

W każdym razie…

Poznań – to może chciałaś się spotkać ze mną już wcześniej?

No Poznań prawie…

Uniwersytet Adama Mickiewicza?

Nie, Akademia Sztuk Pięknych. Tam się prawie dostałam, byłam druga pod kreską niestety. No, ale nieważne. Dostałam się w Częstochowie, bo taka szkoła była, to była edukacja artystyczna, jakoś tak. I jakoś tak zrobiło się, że wiedziałam, że mam to miejsce w Częstochowie i na egzaminach w Toruniu byłam zupełnie zrelaksowana. Tak mi jakoś odszedł ten stres. Pomyślałam, że mam już to miejsce gdzieś, no to jak się tu nie dostanę, to będę w tej Częstochowie, no nie ma problemu. I super mi poszło w tym Toruniu, bo ten stres po prostu no odszedł mi. Fajnie by było, jakby można było wyłączyć ten stres egzaminacyjny. 

W ogóle takie ciśnienie. To jest ciekawe, bo jak mi się przypomina głupia historia, ale przy tych całych moich zmaganiach z Instagramem ten mój taki niedawny reels „Śpiesz się powoli”, który nagrałam spontanicznie i potem zobaczyłam, że miał ponad tysiąc wyświetleń, i pomyślałam sobie, że gdybym wiedziała, to chociaż bym się uczesała. Czesałam się do wszystkich innych postów i zdjęć, a ten był naprawdę emanacją mojej chwili – chwilo płyń – i po prostu nagrałam go i chciałam tylko do story puścić, a nie na szeroko, żeby mnie tam Niemcy oglądali, bo myślę, że tego tysiaka mi podbiły też Niemcy, mogło się to geo zlokalizować. I tak sobie pomyślałam: „Czyli jednak, jednak człowiek musi mieć więcej luzu”.

Warto sobie odpuścić. Chociaż trochę.

No, tak.

Dobra, idźmy w te studia.

Masz tam? Masz tam? Bo ja powiem tak, mam takie zapisane: „Próbuj, testuj, wyglądasz świetnie”.

Ciekawe, bo u mnie jest napisane: „Wysłałabym się po raz pierwszy na terapię” oraz „Diety to nie jest dobra droga dla mnie” 😊.

Czyli ten wygląd wchodzi?

Tak.

To poczucie siebie, ciałopozytywność.

To nie istniało u mnie. Ciałopozytywność – w czasach moich studiów tego nie było. Ciałopozytywność to było: człowiek jest szczupły i jest na diecie, to znaczy, że jest zdrowy i jest dobry. To było proste równanie. 

A to było takie, wiesz, tak mocno kulturowo zakorzenione i na przykład młodszym dziewczynom pomimo wszystko zazdroszczę, chociaż wiem, że to nie rozwiązuje sprawy, bo to jest ciągle mniejszość, ale że to w ogóle wychodzi na światło dzienne. Bo ja teraz mam takie guilty pleasure, że sobie włączam z płyty DVD „Seks w wielkim mieście” od czasu do czasu. I wiesz, oglądam go z wielką przyjemnością, bo mi to po prostu sprawia przyjemność i to jest też fajne – on jest zabawny, on jest taki lekki, on jest też taki pełen koloru, to jest po prostu świetny serial. Ale dopiero teraz sobie na niego tak patrzę krytycznym okiem i patrząc, w czym wyrosłyśmy, do czego dążyłyśmy – to jest czwórka ekstremalnie szczupłych dziewczyn. Ekstremalnie. Dziś jakby postać Carrie zakrawa na anoreksję, niestety muszę to powiedzieć. Ona w niektórych miejscach po prostu nie wygląda zdrowo. Ja już nie powiem, że ona tam z tym papierosem cały czas. Jak to się zmieniło, to postrzeganie wielu rzeczy. O tym konsumpcjonizmie też nie powiem, że one za każdym razem mają inne ubrania i tak dalej, ale właśnie to nie było opcją w ogóle, to nie było opcją po prostu.

Ja też jak oglądałam „Seks w wielkim mieście”, też z wielką uwagą, pamiętam, że patrzyłam na tę Carrie i ja nie pasowałam do tego obrazka i też chciałam nosić takie spódnice. Nawet kupiłam sobie buty na obcasie pod wpływem, ale jakoś u mnie to się nigdy nie sprawdziło. No, jak człowiek jeździ na rowerze codziennie, no to jest trudno nosić buty na obcasie. I jak stoisz przy sztaludze przez sześć godzin, to też nie na obcasach przecież. No, ale właśnie to były czasy takiej próby zdobycia kontroli nad swoim życiem, takie moje pierwsze rozczarowanie, że te studia nie są tak dokładnie takie, jak sobie wyobraziłam, że będą. Więc jedynym orężem, jakie miałam w dłoni, była właśnie dieta, że tak mogę zdobyć kontrolę nad moim życiem, czyli nad tym, co jem – chociaż to. I jak wyglądam. Próbowałam to właśnie kontrolować, a potem się okazało, że dieta to właściwie nie jest to, co mi robi dobrze na mózg i stąd właśnie wysłałabym siebie na terapię przed tym pewnie, zanim przeszłam na diety. Nie wiem, może każdy powinien pójść na terapię na początku studiów.

Ja na studiach jeszcze nie… Albo w liceum po śmierci taty wysłałabym siebie. To był taki kluczowy moment. A studia właśnie kojarzą mi się z takim pierwszym momentem ulgi. Wydział Wschodni Uniwersytetu Adama Mickiewicza to było bardzo specyficzne miejsce…

Brzmi godnie.

Myśmy nie pasowali. Myśmy nie pasowali absolutnie nigdzie, tylko do siebie. Ale w takim sensie, że poznałam pierwszy raz ludzi takich zarajanych, z pasją. Wiadomo, że tam było dużo też takich niezdrowych zachowań, ale pierwszy raz poczułam taki zew prawdziwej pasji, taki, wiesz. Niektórzy wykładowcy – niektórzy nie – ale niektórzy byli niesamowicie tacy odczepieni od tej takiej komercyjnej rzeczywistości, ale jednak sto procent żyjący tym. Na przykład kobieta, która uczyła nas historii sztuki, wykładowca od religii Wschodu, kobieta, która się zajmowała dziejami ludów Syberii i Azji Wschodniej, która naprawdę jeździła, robiła badania nad tymi ludami, pokazywała nam jakieś filmy, Czukczowie, takie etniczne bardzo ludy. Wyglądała też bardzo specyficznie – miała zawsze taki mały termosik, o którym chodziły różne słuchy, że być może jest coraz bardziej pijana 😊. Ale wiesz, to był taki pasjonujący świat pasjonatów, co mnie bardzo kręciło i ten czas był dla mnie takim czasem próbowania. A jednak właśnie chyba bym sobie powiedziała, że nie widziałam i nie wierzyłam w ten swój potencjał, który miałam wtedy, w to, że już jest dobrze, że ja wyglądam dobrze, że ja mogę, że ja naprawdę mogę w tym życiu zrobić coś, co chcę, a nie tak ciągle się zajmować właśnie takimi jakimiś głupimi rzeczami, czy mi tu fałda wystaje mała ze spódniczki, czy nie, czy po prostu mnie głowa rozbolała, jak jechałam na rowerze, czy muszę uprzykrzyć życie temu mojemu chłopakowi, bo ustąpił miejsca kobiecie w autobusie obok mnie, zamiast siedzieć i mnie trzymać za rękę. No to były już wtedy te wątki na terapię, ale jeszcze wtedy bym na nią nie poszła, bo to był taki okres testowania wolności. Na tym bym się skupiła.

No tak. U mnie też. To był taki pierwszy czas poza domem i też człowiek musi się najpierw sprawdzić, jak potrafi pływać, zanim właśnie zauważy, czy potrzebuje w czymś pomocy. Nie wiem, może byłoby fajnie, żeby człowiek na studiach miał takiego mentora od początku, z którym może o takich rzeczach pogadać. Już nie mówiąc o terapii, ale żeby mieć kogoś takiego starszego, taką zaufaną duszę. Czasem jest tak – ciekawostka z Niemiec – że są takie szkoły, gdzie w klasach 1-4 każde dziecko z czwartej klasy dostaje takiego pierwszoklasistę, którym się zajmuje. Znaczy w sensie, że pokazuje mu, gdzie jest łazienka, jak się zgubi, to żeby go doprowadzić do drzwi i tak dalej. I czegoś takiego mi brakowało na studiach, chyba.

No, to by było fajne mieć kogoś takiego.

Dobra. Wzdychamy.

Tak, wzdychamy. To teraz mamy ten moment, ten okres nazwałam w cudzysłowie „do trzydziestki”, bo dla mnie jest to taki okres wczesna praca, jeszcze bez dziecka, przed ślubem…

No to u mnie też.

…więc tak u mnie to by było do trzydziestki, ale każdy może sobie tę granicę gdzieś tam postawić.

Ja sobie tu zapisałam: „Chodzić częściej do kina” 😊.

To ja mam tutaj: „Rób swoje i idź na terapię”. Tutaj już bym poszła. Poszalałam na studiach, ale jednak alkohol nie okazał się dobrym rozwiązaniem.

Chodziłabym częściej do kina, bo wiem potem, czego mi brakowało, jak zostałam matką. To była jedna rzecz, o której sobie pomyślałam: „A było chodzić częściej do kina”. No bo potem, przez to, że mieszkamy tutaj sami, nie mamy komu zostawić wieczorem dziecka, więc jakby nigdy… Nie pamiętam, kiedy ostatnio byliśmy razem w kinie, więc na pewno w tym czasie „przed” chodziłabym częściej z mężem na filmy. A poza tym to nie, właśnie myślałam sobie o tym czasie i był to czas bardzo twórczy w moim życiu. Ja pisałam bloga, rysowałam, pracowałam, uprawiałam sporty. Fajnie było. A ty co byś robiła?

Co bym robiła? Poszłabym na terapię. „Postaw na siebie”. Postawiłabym na siebie. „Odpuść mamie” – to jest akurat ważny dla mnie wątek, bo gdybym wiedziała, że tak to się potoczy, to pewnie z większą, ale musiałabym rzeczywiście iść wtedy na terapię, z większą czułością bym podeszła do tej relacji z mamą, gdzie, jak się okazało, był to ten ostatni nasz wspólny czas, którego nie doceniałam. Więc gdzieś tam bym bardziej zadbała o tę relację i ten czas. 

„Szukaj przyjaciół do tańca i do różańca” – w nawiasie do różańca, nie? Ale, no tak to był taki czas takiej hardości u mnie, takiego shardzenia i właśnie odcięcia się od tych takich potrzeb, że potrzebuję ludzi, którzy mnie wesprą, a nie tylko będą się ze mnie śmiali. Bo ja też się lubię z siebie śmiać, ale jednak to nie jest to na koniec dnia, co tylko od przyjaciół możesz otrzymać. I zresztą większość tych relacji się rozpadła w takim kryzysowym bardzo momencie, za co gdzieś też tam obwiniałam siebie. A teraz myślę, że to zawsze idzie w dwie strony. Więc tu bardziej bym może w to włożyła. I tu bardzo ważny punkt: „Asertywność w pracy i zadania i priorytety”. Chciałabym, będąc w pracy, mieć te kursy, które już zrobiłam, będąc mamą, dotyczące na przykład zarządzania czasem, czy po prostu w ogóle takiej asertywności nabrać, bo po prostu to by mi się tak praktycznie przydało w pracy i ta praca może nie obciążałaby mnie tak bardzo emocjonalnie i tak bardzo by mnie nie wyczerpywała. A może potrafiłabym jakby jakoś w sobie wtedy zauważyć, czy zacząć budować jakąś inną już ścieżkę zawodową, szybciej.

Ale niestety wtedy jeszcze nie było kursów on-line, przynajmniej nie aż tak dużo.

Były, nie były, ale już wtedy można było czerpać. Ja mam takiego kolegę, o którym czasami już chyba tu opowiadałam, w pracy mojej ostatniej w korporacji. I myśmy się tak z tego kolegi podśmiewały, bo on był – wiesz, dopiero po czasie do mnie doszło – on sobie już te coachingi różne robił, i z tych książek czerpał, i on to wprowadzał w życie. Bo on potrafił tak stanąć na przykład przed spotkaniem, rozłożyć ręce i powiedzieć: „A teraz staję w pozycji zwycięzcy przed spotkaniem i to mi dużo daje”. I chłopak naprawdę zrobił karierę, robił ją gładko, robił ją w fajny sposób, był do tego taki naprawdę – przy całej swojej groteskowości jednak miał dystans do siebie. On zawsze też miał kartkę, na której sobie pisał… Nawet chyba właśnie od niego się dowiedziałam o tej metodzie Davida Allena.

Nie słyszałam.

Jest taka popularna książka o zarządzaniu czasem, wypadł mi z głowy tytuł. Ale tam ona się zasadza na tych priorytetach, na tym segregowaniu wszystkiego, on nie miał zeszytu tak jak ja, w którym zadania pączkowały jak drożdże albo przybierały potęgowe wartości – w sensie otwierałam i zapisywałam dwa, to potem były cztery, a potem szesnaście, a potem było już nie wiem ile. I ja zastanawiałam się zawsze, jak w ogóle ogarnąć tę listę „to do”, a on miał te właśnie proste rzeczy – priorytety, segregacja, umiejętność takiego odmawiania, delegowania i fajnie na tym wyszedł w tej korporacji. Więc nie wiem, czy bym się sprawdziła w tym, ale jednak chciałabym mieć tę możliwość.

No. Ja bym w tamtym czasie chciała wiedzieć, że w ogóle ten świat istnieje, bo jakby żyłam między artystami i wszystko było takie „wszędzie i nigdzie”. I ja akurat przed trzydziestką to robiłam doktorat w Anglii, i to było właśnie na takiej uczelni artystycznej, i tam się rozmawiało o Deleuze i inne takie nazwiska tam padały. Oni cały czas o tym Deleuze rozmawiali, a ja potem po trzech latach mniej więcej to już mogłam konwersację utrzymać, ale ani jednej książki tego człowieka nie przeczytałam. 

W ramach buntu?

Nie, po prostu nie uważałam, że mi to jest potrzebne do mojej pracy. A akurat wszyscy inni byli malarzami, albo tworzyli performance, albo tworzyli jakieś tam instalacje wideo i tak dalej. Więc to był zupełnie inny świat. A właściwie przy doktoracie byłoby fajnie wiedzieć, że żeby zajść tam dalej, to trzeba się zorganizować, trzeba sobie ustalić priorytet, wszystkie takie zarządzające historie z zarządzania czasem byłyby bardzo przydatne. Jedyną rzeczą, jakiej się nauczyłam wtedy od starszego kolegi, to było to, że zaczynał dzień od pisania doktoratu i pisał codziennie pięćset słów. I jak napisał, to w pół godziny, to miał wtedy wolne, a jak pisał to pięć godzin, to pisał to pięć godzin, ale zawsze pięćset słów. Ja to przejęłam i rzeczywiście to działało. Aha, i te słowa się nie kumulowały, więc jak jednego dnia napisałam trzysta, to następnego dnia nie musiałam napisać siedemset tylko znowu pięćset. Nie pączkowało wtedy to i człowiek wiedział, że zawsze pięćset. To było piękne.

Niezłe.

Tak. 

No to mamy taki ostatni okres zamykający, w którym już jesteśmy, czyli… W sumie wychodzimy z niego jednak, bo nasze córki też rosną, idą do szkoły w tym roku. „Gdy zostałam mamą”.

„Świeżo upieczona matka”.

No.

Jako mentorka powiedziałabym sobie, że wszystko jest dobrze i że intuicja mnie nie zawodzi, i żebym sobie zaufała, i że dam radę. Tak bym powiedziała.

O, fajne! To ja mam: „Skup się na dziecku – to minie” i „Szukaj pomocy”. W sumie tak zrobiłam. W sumie tak zrobiłam, tylko bardziej z naciskiem na „to minie, to jest okres”. W ogóle teraz, na terapii, kiedy ten element życia związany z dzieckiem, z macierzyństwem, z moją rolą, tutaj naprawdę, mam wrażenie, się osadza w końcu i się poukładał. To też takie nauczenie się na przykład, że dziecko ma różne etapy, że właśnie takie nie myślenie, że to już na zawsze będą mnie zalewały wątpliwej piękności rzeźby z rolek po papierze toaletowym i kartonie.

„Już zawsze będę musiała nosić moje dziecko do snu” – to była moja trauma.

Tak.

Ale ja właśnie to sobie powtarzałam często, to była moja mantra: „To tylko faza. To tylko faza. To tylko faza.” I często się zdarzało tak, że jak już dochodziłam do takiej ściany i myślałam sobie, że już nie mogę tego znieść, to z reguły dwa dni potem ta faza się kończyła. Nie wiem, czy mam jakieś super siły w sobie, czy po prostu jakby razem dochodziłyśmy z moją córką podświadomie do takiej fazy kulminacyjnej, że ona jakby się przepełniała, a ja jakby tą emocją się przepełniałam i potem już to schodziło jakoś. Nie wiem. Być może byłyśmy połączone ze sobą. Ale „to tylko faza” mogę powtórzyć wszystkim świeżo upieczonym matkom.

Chociaż wiesz, łatwo się mówi.

Pewnie, że tak.

I tu na koniec wyciągnęłam książkę – nie, że jakoś ją reklamuję, bo nie jest to płatna reklama, w żadnym wypadku – ale książka, którą kupiłam dosłownie tydzień temu, pokazywałam ci ją, jak się widziałyśmy. Książka, którą ktoś napisał w podobnym okresie życia, w którym ja wtedy byłam – książka Alessandry Olanow „I Used to Have a Plan: But Life Had Other Ideas”. I to jest książka rysunkowa, Alessandra Olanow jakby ją zrobiła na podstawie swoich rysunków, które publikowała na Instagramie, ale jako książka jest przepiękna. I popłakałam się, bo te rysunki zawsze ze mną tak rezonowały, ale popłakałam się… Tu jest dosłownie jedna strona, w której ona opisuje jakby, Introduction, czyli wstęp. I popłakałam się, czytając ją, bo to jest takie moje. Pozwolę sobie na takie wolne tłumaczenie kawałków: „(…) że nigdy nie czułam się swobodnie ze zmianą, nawet jako mała dziewczynka trzymałam się swoich rutyn, zawsze chciałam być pewna, co przyjdzie następne i tak dalej, i tak dalej. I o to osnułam całe swoje życie, aż do momentu, kiedy wydarzyło się w moim życiu, że byłam matką, moje małżeństwo się zaczęło psuć, moja mama zmarła…”. I w tym momencie autentycznie prawie się popłakałam, bo to są takie ciarki na plecach, jak myślisz sobie, że ktoś też coś takiego przeżył i że właśnie stara się po prostu szukać na nowo, a nie zasklepiać w jakimś takim bólu, tylko powoli, po trochu dawać sobie przyzwolenie na te emocje, na to wszystko, co się dzieje i jakby odbudowywać się w tym wszystkim.

Czyli ktoś przeszedł twoją drogę i ją jeszcze opowiedział? Niesamowite.

No, myślę, że niejedna osoba.

No właśnie, to jest fajne. Może też bym chciała wiedzieć jako świeżo upieczona matka, że inne mamy też tak mają. Niby wiedziałam o tym, miałam trochę znajomych, ale nie aż tak dużo. Miałam dużo znajomych, którzy jeszcze nie mieli dzieci albo mieli już dużo starsze dzieci, a z tymi matkami, z którymi byłam w szkole rodzenia, większość z nich już miała dziecko, to nie było ich pierwsze dziecko i trudno było się z nimi na takim poziomie wymieniać. I ja się czułam dość samotna w tym macierzyństwie na początku i tak sobie życzyłabym mieć, wiedzieć, że fajnie jest zbudować sobie taką właśnie wioskę kobiet, z którymi można się wymieniać i możesz opowiedzieć o czymś i ten ktoś cię nie oceni, że po prostu jest tak, no tak jest, po prostu czuję, co mówisz i już. I to byłoby fajne. Fajnie wiedzieć, że to jest potrzebne. Ale też z drugiej strony nie wiem, czy miałabym wtedy możliwość, bo myśmy się też przeprowadzili w tamto miejsce rok przed narodzinami mojej córki, więc trudno było też zapuścić tam korzenie. To trochę tak jak u ciebie, gdy się przeprowadziłaś do Dublina. 

Chociaż widzisz, mi chyba pomogło przy całym moim nie przepadaniu, czy nigdy nie pragnieniu bycia matką w takiej otoczce dzidziusiowatości, zapachu bobaska. Zawsze z góry jawiło mi się to jako faza bardzo mocno problematyczna, ciężka, trudna, wiążąca się z niewyspaniem. Więc myślę, że przy tym wszystkim miałam takie poczucie, nawet jakby mi cały świat powiedział, że wszyscy to lubią, to ja wiedziałam, że ja tego nie lubię, nie jest to miłe, nie jest to komfortowe i to po prostu, jakby to powiedzieć, na pewno muszą oszukiwać albo są na lekach. I nie mówię o tym, że nie lubię dzidziusiowatości, miłości, pielęgnacji, bo rozumiem, że można mieć te wszystkie pokłady, to nikt mi nie wmówi, że jak się nie śpi, bo dziecko cię wyrywa, to fizjologicznie to jest jeszcze do zrobienia z etatem i tak dalej. Dlatego te wszystkie przekazy kulturowe mi śmierdziały, ale nie byłam w stanie się im sprzeciwić, dopóki czegoś takiego nie doświadczyłam i to doświadczenie mnie upewniło, że intuicja mnie nie zawodziła. 

Dlatego mam na przykład taki wewnętrzny, nie powiem, że żal, ale ja jeszcze przed urodzeniem mojej córki przeczytałam, będąc jeszcze w korporacji, przeczytałam taką książkę Sheryl Sandberg, tej wiceprezeski w Facebooku, tej od operacji, i ona właśnie, to miało być takie – kobiety do pracy. I ona właśnie opowiadała tę swoją historię, jak to… „Włącz się do gry” – taki był tytuł tej książki. Jak to ona urodziła to dziecko, ale się nie dała, i jak tam po prostu pod stołem pompką sobie odciskała pokarm i w ogóle wszystko. I ja myślałam sobie: „Nie chcę tak. Jaki koszmar, jakie po prostu… Nie chcę tak, ja chcę po ludzku”. Jeśli nasz empowering ma polegać na tym, że teraz będziemy się jeszcze bardziej dociskać i kopać w tyłek coraz mocniej, że my damy radę i pokażemy wszystkim, że damy radę. Nie. Bo to jest wciskanie nas i naszej rzeczywistości w te sztywne męskie ramy takie brutalne.

No właśnie, mi tego ludzkiego aspektu brakowało w tej wiosce kobiet, bo te kobiety, które znałam, były takie no na tym poziomie, że „mój ukochany dzidziuś, tu takie ubranko, nie wiem, czy sama mu zrobię tę zupkę, czy jednak marchewkę ugotuję”. Czy takie tam historie. Mimo że to były kolejne dzieci albo właśnie było, że: „No dobra, ja już muszę iść”, bo właśnie kolejne dziecko trzeba było odebrać z przedszkola. I to było takie… Mi brakowało tej głębi takiej: macie więcej dzieci i nie mówicie o tym, jak to jest, a ja chcę wiedzieć, jak wam z tym jest. Brakowało mi tego przeskoczenia na ten taki etap takiego serca. Miałam z drugiej strony koleżankę, która właśnie jest fotografką i ona chyba trzy miesiące po urodzeniu dziecka wróciła do pracy i to dziecko cały czas w tym aucie z nią jeździło i na wszystkie photo shoots też z nią i to było też takie nie moje, bo to jest taka część tego życia. Właśnie to, o czym mówisz, ona się zachowywała właśnie, że teraz jestem taka twarda i się nie dam, i pracuję, i to, że to jest dziecko, to nic nie zmieniło. I mam wrażenie, że to też nie do końca tak jest, może nie dla wszystkich, nie wiem. Tylko tu chodzi o to, żeby o tym więcej rozmawiać. Na tamtym etapie mi tego brakowało bardzo. 

Właśnie, bo to też chodzi o to, też tak sobie pomyślałam, że być może są ludzie, którym to odpowiada, którzy lepiej się czują w takim lekkim podkręceniu i ja im tego nie odbieram, tylko to, co mówisz, to była jedyna narracja jakby tak naprawdę dostępna, będąca, wiodąca i taka wyznaczająca normy. A właśnie ja pamiętam, powiem ci, jak urodziłam moją córkę, jeszcze w szpitalu, po cesarskim cięciu i o ile wiedziałam, że to będzie trudne, bo operacja, to autentycznie ból mi sprawiało podniesienie się z łóżka – taki fizyczny mocny ból. A ja mam problem z bólem, w takim sensie, że mam bardzo niski próg bólu. I zapytałam pielęgniarkę, która przyszła, i pytam ją, takim trochę żartem, czy to już zawsze tak będzie bolało. A ona: „Nie, pierwsze dwa tygodnie są najgorsze. Urodziłam dwójkę dzieci, dwa razy miałam cesarskie cięcie, rozumiem, co pani przechodzi, ale zapewniam panią, po dwóch tygodniach będzie lepiej”. I miała rację. I to było niesamowite, że faktycznie po dwóch tygodniach było dużo lepiej. Tak że to, co mówisz, taka szczerość – bo też nie chodzi o to, żeby teraz sobie obrzydzać ten czas, czy jakby sprowadzać, że teraz wszyscy muszą tak, czy śmiak. Ale takie wyrzucenie tych norm i taka szczerość to jest taki stan, że jedni mogą trochę lepiej funkcjonować, jak są niewyspani, a inni nie mogą. Ja nie mogę na przykład. To nie jest dla mnie. Mnie od razu głowa boli, to nie jest coś, że ja sobie wypiję dodatkowe litry kawy. Po prostu ja nie funkcjonuję, jak się nie wyśpię.

Znam to, znam to.

Jakby mi ktoś jakieś szyny w mózgu założył w głowie. Nie jestem w stanie. Dobra, Kasia, powiedz mi, masz jeszcze jakieś przemyślenia?

Złota myśl na koniec?

Nie, no w ogóle, może chciałabyś coś dopowiedzieć jeszcze, w międzyczasie ci przyszło do głowy. Bo wiesz, życie ciągle trwa. Może za dwa, trzy lata, cztery, pięć, kolejny taki odcinek powstanie.

No właśnie, to będzie ciekawe, posłuchać tego dzisiejszego. Wiesz co, chyba na każdym etapie, to chyba powiedziałabym sobie po prostu, że taka, jaka jestem, jest OK, że jest dobrze, i że mogę zaufać sobie, i że dam radę. Chyba na każdym etapie potrzebowałabym, żeby mi to ktoś powtarzał.

Ja się też pokusiłam o takie podsumowanie i bym sobie tak też na każdym etapie powiedziała: „Więcej luzu, odpuszczenia, radości i duchowej strawy”.

Amen 😊.

Tak. Myślę sobie, że nawet jakbym sobie to zabrała ze sobą na teraz, to będzie spoko.

Bierzemy to.

Że wiesz, w kolejnym odcinku za pięć lat sobie powiem, poklepałabym się po ramieniu. Ale nie wiem, też wiesz, to jest taka praca ciągle w trakcie, taki work in progress. Jak to przetłumaczyć?

No właśnie.

Znowu nie ma po polsku na to dobrego określenia.

Na pewno jest.

Jakieś jest na pewno takie, żeby ci dodać otuchy, ale jednak ci wbić szpilę w środku.

No, jesteśmy drogą, jesteśmy drogą.

Jestem ciekawa, jak Słuchaczki się w tej wielowątkowości odnajdą i czy macie swoje przemyślenia, co byście sobie powiedziały, albo co byście chciały wiedzieć, czy coś nam się pokrywa, albo macie coś swojego innego. To jest też super indywidualne.

A może są Słuchaczki starsze od nas i też mogłyby nam powiedzieć, co powiedziałyby sobie w naszym wieku. Ciekawa jestem, bo może się czegoś nauczę.

No, to jest bardzo ciekawe. Tak że zachęcamy do dzielenia się.

OK. Dzięki!

Dzięki wielkie. Pa.

Pa. 

Uwaga dogrywka: no to życzymy wszystkim miłego dnia, a tymczasem idziemy otworzyć szampana i świętować nasze urodziny! Do usłyszenia!

Dziękuję Ci serdecznie za wysłuchanie dzisiejszego odcinka. Zachęcam Cię serdecznie do dzielenia się własnymi przemyśleniami w komentarzu na stronie odcinka lub na Instagramie.


Namawiam Cię także do dołączenia do naszych SPOTKAŃ, podczas których w małych grupach, online będziemy mogły porozmawiać o tematach poruszanych w podcaście. Szczegóły znajdziesz TUTAJ. 

Jeśli masz ochotę wesprzeć mnie w tworzeniu podcastu możesz to zrobić poprzez platformę PATRONITE, albo dzieląc się tym odcinkiem choć z jedną osobą. 

Już za dwa tygodnie pojawi się nowa rozmowa. Jeśli chcesz być na bieżąco z nowymi odcinkami oraz terminami spotkań zachęcam Cię do zapisania się na listę TUTAJ. 

Za wykonanie tej transkrypcji serdecznie dziękuję Agacie Podsiadły, której usługi bardzo polecam.


 

Spodobało Ci się? Podziel się! Zajmie Ci to parę sekund... :*

Zostaw Komentarz